24 STYCZNIA 2021 ROKU W GODZINACH WIECZORNYCH ZMARŁ DOKTOR ANDRZEJ RAKOWSKI.

Ci, którzy odwiedzają tą stronę wiedzą, kim była ta znamienita postać i jaką rolę odegrała w rozwoju nie tylko polskiej, ale i światowej medycyny manualnej. Dla tych osób, które nie miały przyjemności poznać Andrzeja cytuję fragment znanej piosenki zespołu Dżem: „Jeśli go nie znałeś, to nie żałuj, o nie! Bo przyjaciela straciłbyś, jak ja!”. Andrzej bardzo szybko nawiązywał bliski kontakt. I to nie tylko z kolegami po fachu, ale także z pacjentami. Był człowiekiem pełnym empatii i pewnie to leżało u podstaw stworzonej przez niego szkoły terapii manualnej, której zasadę działania można nazwać metodą Rakowskiego. Serdeczności i otwarcia doświadczyłem osobiście ze strony Andrzeja trafiając do niego jako student medycyny zimą 1989 roku.

Uprzednio przeczytałem jego książkę wydaną z Jackiem Santorskim. Nie była to łatwa lektura, każde słowo tej publikacji było ważne i wymagało skupienia. Jednak z perspektywy lat uważam, że to właśnie ta książka o beżowej okładce i ten pobyt na tygodniowym turnusie terapeutycznym, na którym asystowałem Andrzejowi, były punktem zwrotnym w moim dalszym zawodowym życiu. Podobny moment przełomowy dotyczyć mógł setek, a nawet tysięcy ludzi, których Andrzej wyszkolił, a którzy później propagowali jego metodę. To prawda, że istnieją ludzie niezastąpieni, bo ja nie mogę sobie wyobrazić, kto mógłby zastąpić Andrzeja Rakowskiego. Piszę to mimo całego szacunku i uznania dla współpracowników Andrzeja, na czele których znajdują się jego żona Jasia Słobodzian-Rakowska i córka Małgosia Rakowska.

Odejście Andrzeja to bolesna strata dla nauki światowej, dla pacjentów oraz tych adeptów medycyny manualnej, którzy nie zdążyli się z nim spotkać. Ale największa strata dotyczy oczywiście jego rodziny. Skoro my tak dotkliwie odczuwamy brak ciepła, którym emanował Andrzej, to mogę tylko wyobrażać sobie, jak drastycznie strata ta dotknęła jego najbliższych. Andrzej zaczynał swoją przygodę z medycyną manualną, gdy w tak zwanym środowisku naukowym traktowano ją niczym czarna magię, uważając za metodę, którą parają się hochsztaplerzy. To, że doszło do upodmiotowienia terapii manualnej, zwłaszcza w Polsce, to w ogromnej mierze zasługa Andrzeja.

To on, łącznie ze swoimi pierwszymi absolwentami kursów, stworzył w 1994 roku Polskie Towarzystwo Medycyny Manualnej i był jego prezesem przez 8 lat. Nieustannie się rozwijał, poszukiwał, otwierał nowe horyzonty. Mimo ogromnej wiedzy jaką posiadał, cały czas intensywnie się szkolił i pogłębiał znajomość innych szkół terapii manualnej. Uczestniczył w licznych kursach w tym zakresie, choć przypuszczam, że w zdecydowanej większości przypadków miał większą wiedzę od wykładowców, którzy je prowadzili. Ale miał zaletę, która cechuje wielkich ludzi. Był pokorny, nie obnosił się pychą. Na samym początku naszej znajomości powiedział: ”Im dłużej pracuję, tym większy mam respekt do tego co robię i do mojej niewiedzy”. Niech te słowa zawsze towarzyszą terapeutom manualnym, nie tylko młodym.

Pamiętajmy, że Andrzej witał się przytulając nas do siebie i traktował wielu z nas jak swoje dzieci. Pisząc te słowa, do tej pory nie mogę przyzwyczaić się do faktu, że nie zobaczę go więcej u boku swej pięknej żony, uśmiechającego się do mnie. Musimy jakoś zaakceptować życie, w którym nie będzie już Andrzeja. To co nam pozostało, to kultywowanie jego pamięci i korzystanie z ogromnej wiedzy, którą pozostawił. Wspierajmy jego bliskich, których dotknęła ogromna strata. Spoczywaj w pokoju, Nieodżałowany Przyjacielu i Nauczycielu.

Krzysztof Błecha